Kiedy jeszcze a kiedy juz nie Alice?

Wszedzie juz prawie wiosennie, kwiaty kwitna, trawa sie zieleni a drzewa niesmialo zmieniaja swe czupryny z nagich w filuternie rozczochrane z przewazajaca iloscia rozwijajacych sie zielonych paczkow.  Rzecz jasna nie w Manitobie.  W Manitobie zima w pelni, sniegiem zasypuje, zimno, lodowato, mroznie jak zawsze w lutym w centralnej Kanadzie. Tutaj na dole, niemal przy amerykanskiej granicy wszytko spi...A ja nie...ja ogladam.I w zwiazku z tym dzisiaj tez o  filmie.

Tym razem smutnym i to smutnym wielowymiarowo.  Film  Still Alice (tytul w polskiej wersji tworzy dziwaczny skladak: Motyl Still Alice) w rezyserii R.Glatzera i W.Westmorelanda opowiada historie kobiety, ktora w wieku piecdziesieciu lat zaczyna chorowac na wczesne stadium choroby Alzheimera.  Alice wielbicielka slow, doktor lingwistyki zaczyna miec problemy z pamiecia. Z glowy wypadaja jej poczatkowo drobiazgi a z czasem wydaje sie jakby ktos niewidzialna gumka wymazywal cala swiadomosc Alice, a co za tym idzie jej godnosc i poczucie wlasnego ja. 

Od samego poczatku Alice uwaza, ze bycie chora na chorobe Alzheimera ma w sobie cos wstydliwego.  Wolalbym miec raka - wykrzykuje w jednej z poczatkowych scen, bo chorzy na raka nie sa smieszni, ani zalosni a ich choroba wzbudza wspolczucie i wsparcie spoleczne. Sa rownie nieszczesliwi, ale moga zachowac swoja tozsamosc, wychudzona, ale czesto wlasna twarz. Alice traci kontrole nad swoim zyciem i to chyba ja przeraza najbardziej. Traci panowanie nad soba, emocjami i mimo, ze walczy do samego konca  to i tak w koncu choroba ja wyniszcza i pokonuje. Z kazda scena szarosc spowija glowna bohaterke, ciemnosc ku ktorej kroczy bez wahania. Przenosi sie w nicosc, w byt bez wspomnien. W przestrzen gdzie nie ma juz nic znajomego i nic z niczym sie nie kojarzy, w ktorym zycie przypomina wegetacje w pustym, calkowicie sterylnym pomieszczeniu. Kiedys w jakims wywiadzie Nick Cave powiedzial, ze najbardziej balby sie utraty pamieci, bo to pamiec, doswiadczenia i wspomnienia wykreowaly czowieka jakim jest. Alice pozostaja okruchy a po jakims czasie juz wlasciwie nic.  A wtedy co? Czy wtedy to jeszcze Alice? Czy juz siedziaca figura, niepotrzebny mebel, o ktory mozna sie potknac? A moze tylko niewygodny problem, ktorego  trzeba sie pozbyc w sposob szybki i malo bolesny? Co sie dzieje w glowie takiej Alice? Czy popluczyny swiadomosci jakie jej zostaly daja jej chocby minimalne szanse na godne zycie? Czy to juz tylko wegetacja? Bez cienia nadziei.

W role Alice Howland wcielila sie fenomenalna Julianne Moore. To wlasnie ona tkwi w centrum calego obrazu i to na jej postaci oparty jest caly film. Rodzina stanowi tylko tlo. Poczatkowo naturalnie poruszeni, jakby zaskoczeni, obarczeni balastem nie do konca odnajduja sie w danej sytuacji. Jedynie najmlodsza corka Alice - Lydia, grana przez dyzurna wampirzyce Kristen Stewart, stara sie zrozumiec matke, dotrzec do niej, a przy najmniej przy niej trwac. Reszta rodzenstwa  mimo, ze poczatkowo dba, w jakis sposob sie interesuje i tak suma summarum koncentruje sie na sobie. Choroba matki zburzyla ich wizerunek rodziny idealnej. Jak wypchane figurki wpadaja i wypadaja z kadru. Mam czasem wrazenie, ze to nie choroba a wychowanie takich potworkow bylo najwieksza porazka Alice.  Maz, ojciec, pan domu - grany przez Aleca Baldwina  drazni mnie chyba  najbardziej. I to nie dlatego, ze maz Alice to czlowiek, ktoremu nagle wizja zycia idealnego sie rozpada jak nieudany domek z kart. Nie dlatego, ze nie potrafi odnalezc sie w tej sytuacji.  Piekna madra zona to skarb, a juz taka uszkodzona to ciezka kula u nogi, ze to kariera nadaje ton jego egzystencji.I taka kreacja tej postaci mnie przekonuje, ....jednak obsadzenie Baldwina w tej roli ? Kwadratowy taki, buzka w ciup, nijaki jakis.  Maly szkopul to jednak.  Film jest poruszajacy, a kilka scen niezwykle trafiaja do wyobrazni. Moore fantastyczna i inspirujaca. Kto jeszcze nie obejrzal to koniecznie trzeba nadrobic. Daje do myslenia.

Komentarze